/.../
Z końcem roku 1811 zaczęło się wzmożone zbrojenie i koncentrowanie sił Europy Zachodniej, a w roku 1812 wszystkie te siły - miliony ludzi (licząc i tych, którzy przewozili armię i żywili ją) - ruszyły z zachodu na wschód, ku granicom Rosji, dokąd również od roku 1811 ściągały siły Rosji. 12 czerwca siły Europy Zachodniej przekroczyły granice Rosji i zaczęła się wojna, czyli dokonało się wydarzenie sprzeczne z rozsądkiem człowieka i jego naturą. Miliony ludzi dopuszczały się wobec siebie tak niezliczonego mnóstwa zbrodni, oszustw, zdrad, kradzieży, podrabiania i puszczania w obieg fałszywych banknotów, grabieży, podpaleń i morderstw, że kroniki wszystkich sądów świata przez całe wieki by ich nie zebrały, a przecie ludzie, którzy w owym okresie dopuszczali się tych zbrodni, nie uważali ich za zbrodnie.
Co wywołało to niezwykłe wydarzenie? Jakie były jego przyczyny? Historycy mówią z naiwnym przeświadczeniem, że przyczynami owego wydarzenia były: zniewaga uczyniona księciu Oldenburskiemu, nieprzestrzeganie systemu kontynentalnego, żądza władzy Napoleona, nieustępliwość Aleksandra, błędy dyplomatów itd. A zatem wystarczyło, by Metternich, Rumiancew czy Talleyrand zrobił mały wysiłek między audiencją a rautem i zręczniej napisał papierek lub by Napoleon napisał do Aleksandra: "Monsieur, mon frere, je consens a rendre te duche au duc d'Oldenbourg" - a wojny by nie było.
Zrozumiałe, że współczesnym tak sprawa się przedstawiała. Zrozumiałe, iż Napoleonowi wydawało się, że przyczyną wojny były intrygi Anglii (jak właśnie mówił na Wyspie Św. Heleny), zrozumiałe, iż członkom gabinetu angielskiego wydawało się, że przyczyną wojny była żądza władzy Napoleona; iż księciu Oldenburskiemu zdawało się, że przyczyną wojny był dokonany przeciw niemu akt gwałtu; iż kupcom zdawało się, że przyczyną wojny był system kontynentalny; który rujnował Europę; iż starym żołnierzom i generałom zdawało się, że główną przyczyną była konieczność użycia ich w akcji; legitymistom zaś onego czasu -że koniecznie należało przywrócić les bons principes, a dyplomatom onego czasu - iż wszystko stało się dlatego, że sojusz Rosji z Austrią w roku 1809 był nie dość misternie ukryty przed Napoleonem i że memorandum nr 178 było niezręcznie ułożone. Zrozumiałe, że te przyczyny i jeszcze niezliczoną i nieskończoną ilość przyczyn, których liczba zależy od bezgranicznej różnorakości punktów widzenia, wyobrażali sobie współcześni; ale dla nas - dla potomnych rozpatrujących cały ogrom tego zdarzenia, które się dokonało, i wnikających w jego prosty i straszny sens - przyczyny te okazują się niedostateczne. Dla nas jest niezrozumiałe, by miliony ludzi - chrześcijan zabijały i mordowały się wzajemnie, dlatego że Napoleon był żądny władzy, Aleksander nieustępliwy, polityka Anglii - przebiegła, a książę Oldenburski - obrażony. Nie sposób pojąć, jaki związek mają te okoliczności z samym faktem zabójstwa i gwałtu; czemu wskutek tego, iż książę został obrażony, tysiące ludzi z drugiego krańca Europy zabijały i rujnowały ludzi w guberni smoleńskiej i moskiewskiej, i były przez nich zabijane.
Dla nas - dla potomnych, którzy nie jesteśmy historykami pochłoniętymi procesem poszukiwań i dlatego z nie zaćmionym, zdrowym rozsądkiem rozpatrujemy to wydarzenie, istnieje niezliczona liczba jego przyczyn. Im bardziej zagłębiamy się w dociekaniu przyczyn, tym więcej ich odnajdujemy, a przyczyny te - wzięte każda z osobna czy też wszystkie razem - wydają się nam jednako słuszne same w sobie, jednako kłamliwe ze względu na swą nicość w porównaniu z ogromem wydarzenia i jednako kłamliwe ze względu na niemożność (bez jednoczesnego udziału wszystkich innych przyczyn} wywołania zdarzenia, które się dokonało. Taką samą przyczyną, jak odmowa Napoleona wycofania swych wojsk za Wisłę i zwrócenia Księstwa Oldenburskiego, wydaje nam się i chęć lub niechęć pierwszego z brzegu kaprala francuskiego do ponownego wstąpienia do służby: gdyby bowiem ten kapral nie zechciał wstąpić do służby, gdyby nie zechciał drugi i trzeci, i tysięczny kapral i żołnierz, o tylu ludzi mniej byłoby w wojsku Napoleona i wojna byłaby niemożliwa.
Gdyby Napoleon nie obraził się, iż żądano od niego, by wycofał się za Wisłę, i gdyby nie kazał wojskom nacierać, nie byłoby wojny, ale gdyby wszyscy sierżanci odmówili ponownego wstąpienia do służby, wojna również byłaby niemożliwa. Tak samo nie mogłoby być wojny, gdyby nie było intryg Anglii, gdyby nie było księcia Oldenburskiego i gdyby Aleksander nie czuł się urażony, i gdyby w Rosji nie było samowładztwa, i gdyby nie było rewolucji francuskiej, a w jej następstwie dyktatury i cesarstwa, i gdyby nie było tego wszystkiego, co wywołało rewolucję francuską, i tak dalej. Gdyby zabrakło jednej z tych przyczyn -nic by nie mogło się stać. Czyli że te wszystkie przyczyny - miliardy przyczyn - zbiegły się w tym celu, aby stało się to, co się stało. A zatem nic nie było wyłączną przyczyną wydarzenia, a wydarzenie to musiało się dokonać tylko dlatego, że musiało się dokonać. Miliony ludzi, wyrzekłszy się swych ludzkich uczuć i swego rozumu, musiało iść z Zachodu na Wschód i zabijać swych bliĽnich, zupełnie tak samo, jak przed kilkunastu wiekami szły ze Wschodu na Zachód tłumy ludzi mordując podobnych sobie. Działania Napoleona i Aleksandra, od których słowa rzekomo zależało, żeby wydarzenie się dokonało lub nie dokonało, były równie mało dowolne, jak i postępowanie każdego żołnierza idącego na wojnę na skutek losowania czy z poboru. Nie mogło być inaczej: toteż aby się stało zadość woli Napoleona i Aleksandra (tych ludzi, od których rzekomo zależało to wydarzenie), konieczny był zbieg tych niezliczonych okoliczności, z których gdyby jednej zabrakło, wydarzenie nie mogłoby się dokonać. Było rzeczą konieczną, żeby miliony ludzi, którzy mieli w swych rękach istotną siłę, żołnierze, którzy strzelali, wieĽli prowiant i armaty, żeby oni właśnie zgodzili się wypełnić ową wolę poszczególnych słabych ludzi, żeby zostali doprowadzeni do tego nieskończoną liczbą skomplikowanych, różnorakich przyczyn.
Aby wyjaśnić bezsensowne zjawiska (to jest takie, których sensu nie rozumiemy}, nieunikniony jest fatalizm w historii. Im bardziej się staramy wytłumaczyć rozumowo te zjawiska w historii, tym stają się one dla nas niedorzeczniejsze i niezrozumialsze. Każdy człowiek żyje dla siebie, korzysta ze swobody, aby osiągnąć swe osobiste cele, i całą swą istotą czuje, że w tej chwili może wykonać jakiś czyn albo go nie wykonać; jednak jeśli już go wykona, to ów czyn, dokonany w danym momencie, staje się nieodwracalny, staje się własnością historii, w której ma znaczenie nie dowolne, lecz z góry określone.
Życie każdego człowieka ma dwie strony: życie osobiste, które jest tym swobodniejsze, im bardziej są abstrakcyjne zainteresowania człowieka, i życie żywiołowe, życie roju, w którym człowiek zmuszony jest postępować wedle narzuconych praw.
Człowiek żyje dla siebie świadomie, ale jest nieświadomym narzędziem do osiągania historycznych, ogólnoludzkich celów. Dokonany czyn jest nieodwracalny i działanie człowieka, zbiegając się w czasie z milionami działań innych ludzi, nabiera historycznego znaczenia. Im wyżej człowiek stoi na drabinie społecznej, z im znaczniejszymi ludĽmi jest związany, tym więcej władzy ma nad innymi ludĽmi, tym widoczniejsze staje się, iż każdy jego czyn jest z góry określony i nieuchronny.
"Serce króla - w boskim ręku".
Król jest niewolnikiem historii.
Historia, to jest nieświadome, społeczne, zbiorowe życie ludzkości, posługuje się każdą chwilą życia królów jako narzędziem swych celów.
Mimo że teraz, w roku 1812, Napoleonowi bardziej niż kiedykolwiek zdawało się, że od niego zależy. czy verser, czy też nie verser le sang de ses peuples (jak w ostatnim liście pisał do niego Aleksander), nigdy bardziej niż obecnie nie podlegał on tym nieuchronnym prawom, które go zmuszały (choć mu się zdawało, że działa wedle własnej woli), iż czynił dla sprawy ogólnej, dla historii to, co się musiało dokonać.
Ludzie Zachodu szli na Wschód po to, by wzajemnie się zabijać. I na mocy prawa zbiegu przyczyn same przez się zbiegły się podporządkowane temu wydarzeniu tysiące drobnych przyczyn tego ruchu i wojny: i zarzuty nieprzestrzegania systemu kontynentalnego, i książę Oldenburski, i ruchy wojsk do Prus, przedsięwzięte (jak się Napoleonowi wydawało) po to tylko, aby osiągnąć zbrojny pokój, i zamiłowanie oraz nawyk cesarza francuskiego do wojny, które odpowiadały nastrojowi jego narodu, i roznamiętnienie ogromem przygotowań, i wydatki na przygotowania, i konieczność zdobycia takich korzyści, które by opłaciły te wydatki, i odurzenie honorami w DreĽnie, i rokowania dyplomatyczne, które - z punktu widzenia współczesnych - były prowadzone ze szczerym pragnieniem osiągnięcia pokoju, a które tylko raniły ambicję jednej i drugiej strony, i miliony milionów innych powodów podporządkowanych temu wydarzeniu, które miało nastąpić, i zbiegających się z nim.
Kiedy dojrzałe jabłko spada - czemu spada? Czy dlatego, że ciąży ku ziemi, czy dlatego, że usycha rdzeń, czy dlatego, że wysuszyło je słońce, że stało się za ciężkie, że wiatr je strąca, czy też dlatego, że stojący na dole chłopiec pragnie je zjeść? To nie są przyczyny; Wszystko to jest tylko zbiegiem tych okoliczności, w których dokonuje się każde życiowe, organiczne, żywiołowe wydarzenie. I ów botanik, który stwierdzi, że jabłko dlatego spada, że rozkłada się błonnik i tak dalej, będzie tak samo miał rację, jak i owo dziecko stojące na dole, które powie, iż jabłko spadło dlatego, że ono chciało je zjeść i modliło się o to. Tak samo będzie miał rację i nie będzie miał jej ten, kto powie, iż Napoleon ruszył na Moskwę dlatego, że tego pragnął, i zginął dlatego, że Aleksander zapragnął jego zguby; tak samo będzie miał rację i nie będzie jej miał ten, kto powie, że podkopana góra o wadze miliona pudów zwaliła się dlatego, że ostatni robotnik ostatni raz podważył ją kilofem. Tak zwani wielcy ludzie są dla wydarzeń historycznych etykietami dającymi nazwę wydarzeniu i tak samo jak etykiety nader mało mają wspólnego z samym wydarzeniem.
Każde ich działanie, które im samym wydaje się zależne od ich woli, w sensie historycznym nie zależy od ich woli, lecz pozostaje w związku z całym biegiem historii i jest od wieków z góry określone.
/.../
Żołnierze francuscy, choć obdarci, głodni, znużeni i mniejsi liczebnie o dwie trzecie swego poprzedniego stanu, wkroczyli do Moskwy jeszcze w szyku bojowym. Było to wojsko znużone, wyczerpane, lecz jeszcze bojowe i groĽne. Było jednak wojskiem tylko do tej chwili, nim żołnierze tego wojska nie rozeszli się po kwaterach. Jak tylko ludzie zaczęli z pułków rozchodzić się po pustych i bogatych domach, wojsko na zawsze zostało unicestwione, powstało coś, co nie było ani mieszkańcami, ani żołnierzami, lecz czymś pośrednim, nazywanym maruderami. Kiedy po pięciu tygodniach ci sami ludzie wyszli z Moskwy, już nie stanowili wojska. Był to tłum maruderów; z których każdy wiózł albo niósł ze sobą kupę rzeczy; które mu się wydawały cenne i potrzebne. Gdy opuszczali Moskwę, żaden z nich nie dążył jak przedtem do podboju, tylko każdy starał się o zachowanie zdobyczy. Podobnie jak owa małpa, która wsunąwszy rękę w wąs szyjkę dzbana i nabrawszy garść orzechów nie rozwiera garści, aby nie stracić zdobyczy, i w ten sposób gubi się, Francuzi wychodząc z Moskwy oczywista musieli zginąć wskutek tego, że wlekli ze sobą rzeczy zagrabione, a porzucenie rzeczy zagrabionych było dla nich równie niemożliwe, jak dla małpy było niemożliwe rozwarcie garści z orzechami. Po dziesięciu minutach od wkroczenia do Moskwy każdego pułku francuskiego i zajęcia jakiejś dzielnicy, nie pozostawało w nim ani jednego żołnierza i oficera. Przez okna domów widać było ludzi w płaszczach i kamaszach, którzy śmiejąc się spacerowali po pokojach; w spiżarniach i piwnicach tacy sami ludzie gospodarowali przy wiktuałach; na podwórzach tacy sami ludzie otwierali i wybijali wrota wozowni i stajen; w kuchniach rozpalali ogień, z zawiniętymi rękawami piekli, miesili ciasto i gotowali; straszyli, rozśmieszali i pieścili kobiety i dzieci. I tych ludzi wszędzie było dużo i po sklepach, i po domach; ale wojska już nie było.
Owego dnia francuscy dowódcy wydawali rozkaz za rozkazem zabraniając wojskom rozchodzić się po mieście, surowo zakazując gwałtów nad mieszkańcami i maruderstwa, polecając przeprowadzić tego samego wieczora ogólny apel; ale mimo wszelkie środki ludzie, którzy przedtem stanowili wojsko, rozpływali. się po mieście - bogatym, obfitującym w wygody i zapasy i pustym. Podobnie jak głodne stado idzie gromadą po czystym polu, ale natychmiast rozchodzi się niepowstrzymanie, gdy tylko natrafi na obfite pastwisko, tak samo niepowstrzymanie wojsko rozłaziło się po bogatym mieście.
W Moskwie nie było mieszkańców, żołnierze więc wsiąkali w nią niby woda w piasek i niepowstrzymanie rozchodzili się na wszystkie strony z Kremla, gdzie uprzednio wkroczyli. Żołnierze kawalerii wchodząc do pozostawionego z całym mieniem domu kupieckiego i znajdując stoiska nie tylko dla swych koni ale i zbędne, szli mimo to zajmować dom stojący obok, gdyż wydawał im się lepszy. Wielu zajmowało po kilka domów, pisali na nich kredą, przez kogo zostały zajęte, kłócili się i nawet bili się z innymi oddziałami. Nie zdążywszy się jeszcze rozlokować, żołnierze wybiegali na ulicę oglądać miasto i słysząc, że wszystko jest porzucone, śpieszyli tam, gdzie można było brać darmo rzeczy cenne. Dowódcy szli, by powstrzymywać żołnierzy, i mimo woli sami wciągali się w to samo. W Hali Karetowej ocalały sklepy z powozami, tłoczyli się więc tam generałowie i wybierali sobie powozy i karety. Mieszkańcy, którzy pozostali, zapraszali do siebie dowódców, mając nadzieję zabezpieczyć się przed grabieżą. Bogactw było nieprzebrane mnóstwo; wszędzie wokół tego miejsca, które zajęli Francuzi, były jeszcze miejsca nie zbadane, nie zajęte, gdzie, jak się Francuzom wydawało, bogactw było jeszcze więcej. Toteż Moskwa wsysała ich w siebie coraz dalej. Zupełnie tak samo, jak gdy woda wyleje się na suchą ziemię i wskutek tego ginie woda i sucha ziemia, podobnie wskutek tego, że głodne wojsko weszło do bogatego, pustego miasta, znikło wojsko i znikło bogate miasto; i powstało bagno, pożary i maruderstwo. Francuzi przypisywali pożar Moskwy au patriotisme feroce de Rastopchine ; Rosjanie -bestialstwu Francuzów. W istocie zaś przyczyn pożaru Moskwy w tym sensie, by można odpowiedzialnością za ów pożar obciążyć jednego czy kilku ludzi - nie było i być nie mogło. Moskwa spłonęła wskutek tego, że znalazła się w takich warunkach, w jakich każde drewniane miasto musiało spłonąć, niezależnie od tego, czy w mieście było, czy nie było stu trzydziestu kiepskich sikawek pożarnych. Moskwa musiała spłonąć wskutek tego, iż mieszkańcy z niej wyjechali; i to tak nieuchronnie, jak musi się zająć kupa wiórów; na którą w ciągu kilku dni będą się sypać iskry. Drewniane miasto, w którym nawet w obecności mieszkańców -właścicieli domów i policji latem niemal codziennie wybuchały pożary, nie może nie spłonąć, jeśli nie ma w nim mieszkańców, a przebywają w nim tylko żołnierze palący fajki, rozkładający na placu Senackim ogniska z senackich krzeseł i dwa razy dziennie gotujący sobie jedzenie. Wystarczy, by w czasie pokoju wojska rozkwaterowały się po wsiach w jakiejś okolicy, a liczba pożarów w tej okolicy od razu się zwiększa. O ileż więc musi się zwiększyć prawdopodobieństwo pożarów w pustym drewnianym mieście, w którym rozkwaterowało się obce wojsko? Le patriotisme feroce de Rastopchine i bestialstwo Francuzów bynajmniej tu nie zawiniły. Moskwa zapaliła się od fajek, od kuchni, od ognisk, od niedbalstwa nieprzyjacielskich żołnierzy i mieszkańców, nie będących właścicielami domów. Jeśli nawet były podpalenia (co jest nader wątpliwe, nikt bowiem nie miał powodu do podpalania, a w każdym razie było to kłopotliwe i niebezpieczne), to nie można ich uznać za przyczynę, gdyż bez podpaleń byłoby to samo. Choć wygodnie było Francuzom obwiniać o bestialstwo Rastopczyna, Rosjanom zaś -obwiniać łotra Bonapartego albo póĽniej wkładać w ręce swego bohaterskiego narodu pochodnię, nie można nie dostrzegać, że takiej bezpośredniej przyczyny pożaru być nie mogło, Moskwa bowiem musiała spłonąć, jak musiałaby spłonąć każda wieś, fabryka, każdy dom, z którego wyjdą gospodarze, a do którego zostaną wpuszczeni obcy ludzie, by gospodarowali i warzyli sobie kaszę. Moskwa została spalona przez mieszkańców, to prawda; ale nie przez tych mieszkańców; którzy w niej zostali, lecz przez tych, którzy z niej wyjechali. Moskwa zajęta przez nieprzyjaciela nie ocalała jak Berlin, Wiedeń i inne miasta tylko wskutek tego, że jej mieszkańcy nie witali Francuzów chlebem i solą i nie oddawali im kluczy. ale że z niej wyjechali.
/.../
Gdyby Kozacy ścigali Francuzów nie zwracając uwagi na to, co się działo za nimi i wokół nich, wzięliby Murata i wszystko, co tu było. Dowódcy tego właśnie chcieli. Ale nie można było ruszyć z miejsca Kozaków, gdy dorwali się do zdobyczy i jeńców; Nikt nie słuchał rozkazów. Wzięto tutaj półtora tysiąca ludzi do niewoli, trzydzieści osiem armat, sztandary i co najważniejsze dla Kozaków konie, siodła, derki i najrozmaitsze przedmioty. Wszystkim tym trzeba się było zająć: zabezpieczyć jeńców; armaty, podzielić zdobycz, pokrzyczeć, nawet pobić się między sobą; wszystkim tym zajęli się Kozacy.
Tymczasem według dyspozycji: "Die erste Kolonne marschiert" itd., piechota spóĽnionych kolumn, którymi dowodził Bennigsen, a kierował Toll, ruszyła, jak trzeba i jak to zawsze bywa, przybyła gdzieś, ale nie na miejsce jej wyznaczone. I jak to zawsze bywa, ludzie wyszli ochoczo, ale z czasem zaczęli się zatrzymywać; słychać było głosy niezadowolenia, świadomi zamieszania ruszyli gdzieś z powrotem. pędzący galopem adiutanci i generałowie krzyczeli, złościli się, sprzeczali, mówili, że to zupełnie nie tam i że się spóĽniono, komuś wymyślano itd., a w końcu wszyscy machnęli ręką i poszli jedynie dlatego, żeby dokądkolwiek iść. "Dokądś tam zajdziemy". Rzeczywiście przyszli, ale nie tam, gdzie należało, a niektórzy nawet na wyznaczone miejsca, ale spóĽnili się tak, że przyjście ich nie przyniosło żadnej korzyści; przyszli chyba tylko po to, żeby w nich strzelano. Toll, który w bitwie grał rolę Weihrothera pod Austerlitz, przykładnie galopował z miejsca na miejsce i wszędzie znajdował wszystko zrobione na odwrót. Gdy było już zupełnie widno, wpadł w lesie na korpus Baggovouta, a korpus ten powinien był już dawno być przy Orłowie-Denisowie. Rozdrażniony i zmartwiony niepowodzeniem i sądząc, że ktoś musiał być za to odpowiedzialny, Toll popędził do dowódcy korpusu i robił mu ostro zarzuty mówiąc, że za to należy rozstrzeliwać. Baggovout, bojowy, stary, spokojny generał, również zmęczony wszystkimi przeszkodami, chaosem, sprzecznościami, ku zdziwieniu wszystkich i zupełnie wbrew swemu charakterowi wpadł we wściekłość i nagadał Tollowi nieprzyjemności.
- Ja pouczeń nie potrzebuję od nikogo, a umierać ze swymi żołnierzami umiem nie gorzej niż inni - powiedział i z jedną dywizją poszedł naprzód. Wyszedłszy na pole pod francuski ostrzał, rozdrażniony a mężny Baggovout, nie biorąc pod uwagę, czy pożyteczna, czy szkodliwa będzie jego akcja z jedną tylko dywizją, ruszył naprzód i poprowadził swe wojska pod kule. Niebezpieczeństwo, pociski armatnie, kule, wszystko to było mu potrzebne w jego gniewnym nastroju. Padł od jednej z pierwszych kul, od następnych poległo wielu żołnierzy. I dywizja stała w ogniu jakiś czas zupełnie bezużytecznie.
/.../
Za tę bitwę Kutuzow otrzymał order z brylantami, Bennigsen - również brylanty i sto tysięcy rubli, inni, stosownie do szarż, otrzymali również podarunki. Po tej bitwie nastąpiły jeszcze nowe przeniesienia w sztabie. "Oto jak robi się u nas zawsze, wszystko na wywrót!" - mówili po tarutińskiej bitwie rosyjscy oficerowie i generałowie, zupełnie tak samo, jak i teraz mówią, dając do zrozumienia, że ktoś tam głupi robi tak opacznie, a my zrobilibyśmy inaczej. Ale ludzie tak mówiący albo nie znają sprawy, o której mówią, albo okłamują się umyślnie. Żadna bitwa - pod Tarutinem, Borodinem czy pod Austerlitz - nie dokonywa się tak, jak przewidywali jej projektodawcy. jest to istotna okoliczność.
Niezliczona ilość wolnych sił (gdyż człowiek nigdzie nie bywa tak wolny, jak w czasie bitwy, gdy idzie o życie lub śmierć) wpływa na kierunek bitwy i ten kierunek nigdy nie może być z góry przewidziany i nigdy nie odpowiada kierunkowi jakiejkolwiek jednej siły.
Jeżeli liczne siły, jednocześnie i różnorodnie skierowane, oddziałują na jakiekolwiek ciało, to kierunek ruchu tego ciała nie może być zgodny z żadną z tych sił, lecz będzie zawsze kierunkiem średnim, najkrótszym - tym, co w mechanice wyraża się przekątną równoległoboku sił.
Jeżeli w opisach historyków, zwłaszcza francuskich, znajdujemy, że ich wojny i bitwy toczą się według planu z góry określonego, to jedyny wniosek, jaki możemy z tego wyciągnąć - że opisy te nie są prawdziwe.
Bitwa tarutińska, oczywiście, nie osiągnęła tego celu, który miał na widoku Toll: po kolei, według dyspozycji, wprowadzić wojska do akcji; ani tego celu, który mógł mieć hrabia Orłow: wziąć do niewoli Murata; ani celu zniszczenia jednym ciosem całego korpusu, który mogli mieć Bennigsen i inni oficerowie; albo celu owego oficera pragnącego znaleĽć się w bitwie i odznaczyć się; albo Kozaka, który chciał wziąć więcej zdobyczy, niż wziął itd. Jeżeli jednak celem było to, czego rzeczywiście dokonano, i to, co było wtedy ogólnym pragnieniem wszystkich Rosjan (wypędzenie Francuzów z Rosji i zniszczenie ich armii), to będzie zupełnie zrozumiałe, że bitwa pod Tarutinem, właśnie wskutek jej niekonsekwencji, była tym, co potrzebne było w owym okresie kampanii. Trudne i niemożliwe jest przedstawienie sobie jakiegoś innego rozwiązania tej bitwy, bardziej celowego niż to, które nastąpiło. Przy bardzo małym wysiłku, przy wielkim zamieszaniu i znikomych stratach osiągnięto większe rezultaty niż w całej kampanii, dokonano przejścia od cofania się do akcji zaczepnej, ujawniono słabość Francuzów i zadano owo pchnięcie, na kt6re tylko czekały wojska napoleońskie, żeby rozpocząć ucieczkę.
/.../
Napoleon wkracza do Moskwy po wspaniałym zwycięstwie de la Moskova; zwycięstwo jest niewątpliwe, gdyż pole walki pozostało przy Francuzach. Rosjanie cofają się i oddają stolicę. Moskwa pełna żywności, broni, amunicji i niezliczonych bogactw - w rękach Napoleona. Wojsko rosyjskie, dwa razy słabsze niż francuskie, w ciągu miesiąca nie czyni ani jednej próby natarcia.
Położenie Napoleona - najświetniejsze. Do tego, aby z dwukrotnie większymi siłami runąć na resztki rosyjskiej armii i zniszczyć ją; do tego, żeby zawrzeć korzystny pokój albo, na wypadek odmowy, zrobić manewr zagrażający Petersburgowi; do tego, żeby nawet w wypadku niepowodzenia wrócić do Smoleńska albo Wilna lub pozostać w Moskwie; do tego, słowem, żeby utrzymać to wspaniałe położenie, w jakim znajdowało się wówczas wojsko francuskie, wydawałoby się, nie trzeba szczególnego geniuszu. Do tego trzeba było zrobić najprostszą i najłatwiejszą rzecz: nie pozwolić wojsku, aby grabiło, przygotować zimową odzież, której wystarczyłoby w Moskwie dla całej armii, i we właściwy sposób zmagazynować prowiant znajdujący się w Moskwie, który mógł wystarczyć na dłużej niż pół roku (według danych historyków francuskich) dla całego wojska. Napoleon, ten geniusz nad geniuszami, władca armii, jak twierdzą historycy, nic takiego nie zrobił. Nie tylko nic takiego nie zrobił, lecz gorzej, użył całej swej władzy na to, aby ze wszystkich znanych mu dróg działania wybrać taką, która była najgłupsza i najbardziej zgubna. Ze wszystkiego, co mógł Napoleon uczynić: zimować w Moskwie, iść na Petersburg, iść na Niżni Nowogród, cofać się, iść bardziej na północ albo na południe tą drogą, którą poszedł póĽniej Kutuzow, słowem, o jakimkolwiek by wyjściu pomyśleć - nic bardziej głupiego i zgubniejszego niż to, co przedsięwziął Napoleon, tj. pozostawać w Moskwie do paĽdziernika, pozwalając wojsku grabić miasto; potem wahając się, zostawić garnizon w Moskwie, wyjść z niej, zbliżyć się do Kutuzowa, nie wydać bitwy, pójść na prawo, dojść do Małojarosławca, znowu nie próbując się przebić, pójść nie tą drogą, którą szedł Kutuzow, lecz wrócić na Możajsk spustoszoną drogą smoleńską nic głupszego i bardziej zgubnego dla wojska nie można było wymyślić, jak to potwierdziły następstwa, Niech najbardziej umiejętni strategowie - zakładając, że Napoleon chciał zgubić swą armię - pokażą jakąś inną kolejność działania, która by tak niechybnie i niezależnie od wszystkiego, co przedsięwzięły wojska rosyjskie, tak całkowicie zniszczyła całą armię francuską, jak to zrobił Napoleon!
Genialny Napoleon zrobił to. Ale powiedzieć, że Napoleon dlatego zniszczył swą armię, że tego chciał albo dlatego, że był bardzo głupi, byłoby również tak samo niesłuszne, jak twierdzenie, że Napoleon doprowadził swe wojska pod Moskwę dlatego, że chciał, i dlatego że był bardzo mądry i genialny. W pierwszym i drugim wypadku osobiste jego działanie, nie mające większego znaczenia niż osobiste działanie każdego żołnierza, było tylko zgodne z tymi prawami, według których dokonywało się zjawisko. Zupełnie fałszywie (tylko dlatego, że skutki nie usprawiedliwiły działania Napoleona) przedstawiają nam historycy, że siły Napoleona osłabły w Moskwie. Zupełnie tak samo jak poprzednio, jak póĽniej, w roku trzynastym, Napoleon zużył całą swą umiejętność i siły, żeby uczynić wszystko, co mógł najlepszego, dla siebie i dla swej armii. Działanie Napoleona w tym czasie jest nie mniej zadziwiające niż w Egipcie, we Włoszech, w Austrii i Prusach. Nie wiemy ściśle, w jakim stopniu geniusz Napoleona przejawił się w Egipcie, gdzie czterdzieści wieków patrzyło na jego wielkość, ponieważ wszystkie te wielkie zwycięstwa przedstawiają nam tylko Francuzi. Nie możemy należycie ocenić jego geniuszu w Austrii i Prusach, gdyż dane o jego tam działaniu musimy czerpać ze Ľródeł francuskich i niemieckich; a niepojęte przejście do niewoli korpusów bez bitwy i poddawanie się twierdz bez oblężenia musiały skłaniać Niemców do uznania jego geniuszu, jedynego usprawiedliwienia takiej wojny, którą prowadzono w Niemczech. Ale my, chwała Bogu, nie mamy potrzeby uznawania jego geniuszu, aby ukryć swój wstyd. Zapłaciliśmy za to, żeby mieć prawo patrzeć na sprawę prosto i prawdziwie, i nie wyrzekniemy się tego prawa.
Jego działanie w Moskwie jest równie zdumiewające i genialne, jak wszędzie. Rozkazy za rozkazami i plany za planami sypią się od czasu zajęcia Moskwy aż do wyjścia z niej. Nieobecność mieszkańców; brak delegacji i pożar miasta nie zaniepokoiły go. Nie spuszcza z oka ani dobra swej armii, ani działań nieprzyjaciela, ani pomyślności narodów Rosji, ani kierownictwa sprawami Paryża, ani dyplomatycznych rozmyślań o przyszłych warunkach pokoju.
/.../
W niewoli, w baraku, Pierre pojął nie rozumem, lecz całą swą istotą, swoim życiem, że człowiek stworzony jest do szczęścia, że szczęście tkwi w nim, w zaspokojeniu zwykłych ludzkich potrzeb, i że nieszczęście pochodzi nie z braku, lecz z nadmiaru; ale teraz, podczas ostatnich trzech tygodni marszu, pojął jeszcze jedną nową, pocieszającą prawdę - poznał, że na świecie nie ma nic strasznego. Zrozumiał, że podobnie jak nie ma na świecie położenia, w którym by człowiek był szczęśliwy i zupełnie wolny, nie ma też i stanu, w którym by był całkowicie nieszczęśliwy i pozbawiony wolności. Zrozumiał, że jest granica cierpień i granica wolności i że granica ta jest bardzo bliska; że człowiek cierpiący z tego powodu, iż w jego pościeli z płatków róż zwinął się listek, cierpi tak samo, jak cierpiał teraz on zasypiając na gołej, mokrej ziemi i ziębnąc z jednej strony, a ogrzewając drugą; że kiedy czasem wkładał swe wąskie balowe pantofle, cierpiał tak samo jak teraz, gdy szedł już zupełnie bosy (obuwie jego dawno już się rozleciało), z pokaleczonymi stopami. Zrozumiał, że kiedy z własnej, jak mu się zdawało, woli ożenił się ze swą żoną, nie był bardziej wolny niż teraz, gdy go zamykano na noc w stajni. Z tego wszystkiego, co póĽniej sam nazywał cierpieniem, ale czego wtedy prawie nie odczuwał, najważniejsze były bose nogi, poobcierane, pokryte strupami. (Końskie mięso było smaczne i pożywne; saletrzany osad prochu, używany zamiast soli, był nawet przyjemny; nie było bardzo zimno, w dzień podczas marszu zawsze było gorąco, a w nocy paliły się ogniska; wszy, gryzące go, ogrzewały mu ciało.) Jedno było ciężkie z początku - nogi.
W drugim dniu marszu, obejrzawszy przy ognisku swe rany, Pierre sądził, że nie będzie mógł zrobić kroku; ale gdy wszyscy się podnieśli, poszedł i on kulejąc, a potem, gdy się rozgrzał - szedł bez bólu, chociaż ku wieczorowi jeszcze boleśniej było patrzeć na nogi. Ale nie patrzył na nie i myślał o czym innym. Dopiero teraz Pierre zrozumiał całą żywotność człowieka i zbawczą siłę odwracania uwagi, którą człowiek posiada na podobieństwo klapy bezpieczeństwa w maszynach parowych, przez którą ulatnia się zbyteczna para, gdy tylko jej ciśnienie przewyższa zwykłą normę.
Nie widział i nie słyszał, jak strzelano do jeńców, którzy nie nadążali, chociaż więcej niż stu zginęło w ten sposób. Nie myślał o Karatajewie, który słabł nieustannie i widać niedługo już powinien był ulec podobnemu losowi. Jeszcze mniej myślał Pierre o sobie. Im trudniejsze stawało się jego położenie, im cięższa przyszłość, tym bardziej niezależnie od tego położenia, w którym się znajdował, nawiedzały go radosne i uspokajające myśli, wspomnienia i obrazy.
/.../
Pierre, jak to przeważnie bywa, poczuł cały ciężar fizycznych cierpień i wysiłków, doświadczonych w niewoli, dopiero wtedy, gdy się te wysiłki i cierpienia skończyły. Po uwolnieniu z niewoli przyjechał do Orła i na trzeci dzień po przyjeĽdzie, gdy miał pojechać do Kijowa, zachorował i przeleżał w Orle trzy miesiące; zapadł, jak mówili doktorzy, na żółciową gorączkę. Mimo że doktorzy leczyli go, puszczali mu krew i dawali lekarstwa, wyzdrowiał. Wszystko, co się z nim działo od czasu uwolnienia aż do choroby, nie wywarło na nim żadnego wrażenia. Pamiętał tylko szarą, mroczną, to deszczową, to śnieżną pogodę, wewnętrzną melancholię fizyczną, ból w nogach, w boku; pamiętał ogólne wrażenie nieszczęść i cierpień ludzi; pamiętał niepokojącą go ciekawość oficerów i generałów, którzy zadawali mu pytania; trudności w znalezieniu kolaski i koni - i najważniejsze, pamiętał o braku zdolności myślenia i odczuwania w tym czasie. W dniu swego uwolnienia widział ciało Pieti Rostowa. Tegoż dnia dowiedział się, że książę Andrzej żył przeszło miesiąc po bitwie pod Borodinem i dopiero niedawno umarł w Jarosławiu w domu Rostowów. Tegoż dnia Denisow. komunikujący mu tę wiadomość, wspomniał o śmierci Helene, przypuszczając, że Pierre już dawno wie o tym. Wszystko to wydawało mu się tylko dziwne, czuł, że nie może zrozumieć znaczenia tych wiadomości. Śpieszył się tylko, aby jak najprędzej wyjechać z tych miejsc, gdzie się ludzie wzajemnie zabijali, do jakiejś cichej przystani i tam przyjść do siebie, odpocząć i przemyśleć wszystko to dziwne i nowe, czego się dowiedział w tym czasie. Ale zaraz po przyjeĽdzie do Orła zachorował. Ocknąwszy się po swej chorobie, Pierre ujrzał koło siebie dwóch swych służących, którzy przyjechali z Moskwy - Terentia i Waśkę - i starszą księżniczkę, która mieszkała w Jelcu, majątku Pierre'a, i dowiedziawszy się o jego uwolnieniu i chorobie, przyjechała, by go pielęgnować. W czasie rekonwalescencji Pierre powoli tylko odzwyczajał się od wspomnienia wrażeń, do jakich przywykł w czasie ostatnich miesięcy, i przyzwyczajał się do tego, że go nikt jutro nie popędzi, że mu nikt nie zabierze cieplej pościeli i że na pewno będzie miał obiad i herbatę, i kolację. Ale we śnie długo jeszcze widział się w warunkach niewoli. Również z wolna zaczął pojmować te nowiny, o których się dowiedział po wyjściu z niewoli: śmierć księcia Andrzeja, śmierć żony, klęska Francuzów.
Radosne poczucie wolności, tej pełnej, nie do odebrania, właściwej człowiekowi wolności, którą uświadomił sobie pierwszy raz na pierwszym postoju po wyjściu z Moskwy -przepełniało duszę Pierre'a w czasie rekonwalescencji. Dziwił się, że tej wewnętrznej wolności, niezależnie od wszelkich zewnętrznych warunków, towarzyszy teraz jakby z nadmiarem, z przepychem wolność zewnętrzna. Był samotny w obcym mieście, bez znajomych. Nikt niczego od niego nie żądał, nigdzie go nie posyłano. Miał wszystko, co mu było potrzebne; pozbył się stałych, przedtem nękających go myśli o żonie, bo i jej już nie było. "Ach, jak dobrze! Jak świetnie! -mówił sobie, gdy mu przysuwano czysto nakryty stół z wonnym bulionem, gdy się kładł na spoczynek w miękką, czystą pościel albo gdy sobie przypominał, że nie ma już żony i Francuzów. - Ach, jak dobrze, jak cudownie! - I z dawnego przyzwyczajenia zadawał sobie pytanie: - No, a co potem? Co będę robił? - I zaraz sobie odpowiadał: -Nic. Będę żył. Ach, jak cudownie!"
To, co go dawniej dręczyło, czego nieustannie szukał - cel życia, przestało istnieć dla niego. Ten poszukiwany cel życia teraz nie istniał dla niego nieprzypadkowo, w obecnej chwili, lecz czuł, że go nie ma i być nie może. Właśnie to nieistnienie celu dawało mu tę pełną radosną świadomość wolności, która stanowiła w tym czasie jego szczęście.
Nie mógł mieć celu, dlatego że wierzył - wierzył nie w jakiekolwiek zasady albo słowa, albo myśli, ale wierzył w żywego, stale odczuwanego Boga. Przedtem szukał Go w celach, które sobie stawiał. To poszukiwanie celu było tylko poszukiwaniem Boga. I niespodzianie poznał w niewoli nie ze słów, nie rozumowaniem, lecz bezpośrednim uczuciem to, co dawno mu już mówiła niania: że Bóg jest, oto On, tu, wszędzie. Poznał w niewoli, że Bóg w Karatajewie jest bardziej wielki, nieskończony i niepojęty niż w uznawanym przez masonów Budowniczym wszechświata. Doświadczał uczucia człowieka, który znalazł pod swymi nogami to, czego szukał, wtedy gdy wytężał wzrok, patrząc daleko przed siebie. Całe życie patrzył gdzieś tam nad głowami otaczających go ludzi, a nie trzeba było wcale natężać wzroku, lecz tylko patrzeć przed siebie.
Przedtem w niczym nie umiał dojrzeć tego, co wielkie, niepojęte, nieskończone. Odczuwał tylko, że powinno ono być gdzieś, i poszukiwał go. We wszystkim, co bliskie i zrozumiałe, widział tylko ograniczenie, małość, powszedniość, bezmyślność. Uzbrajał się w umysłową lunetę i patrzył daleko, tam gdzie ta małość, powszedniość, zacierając się w mglistej dali, wydawały mu się wielkie i nieskończone tylko dlatego, że były niewyraĽne, mgliste. Tak mu się przedstawiało życie Europy, polityka, masoni, filozofia, filantropia. Ale i wtedy w chwilach, które uważał za słabość - rozum jego przenikał w tę dal i widział w niej tę samą poziomość, powszedniość, bezmyślność. Teraz nauczył się znajdować we wszystkim wielkość, wieczność i nieskończoność i dlatego, naturalnie, żeby to widzieć, żeby się tym rozkoszować - odrzucił lunetę, przez którą patrzył dotychczas ponad głowami ludzi i radośnie obserwował wkoło siebie wiecznie zmienne, wiecznie wielkie, niepojęte i nieskończone życie. A im bliżej patrzył, tym bardziej był spokojny i szczęśliwy. Dręczące pytanie: "Po co?", które przedtem obalało wszystkie jego umysłowe konstrukcje, teraz nie istniało dla niego. Obecnie na pytanie: "Po co?", miał w duszy zawsze gotową prostą odpowiedĽ: "Po to, że istnieje Bóg, ten Bóg, bez którego woli nie spada włos z głowy ludzkiej".
/.../
Słowa przypadek i geniusz nie oznaczają nic, co by istniało rzeczywiście, i dlatego nie mogą być określone. Słowa te oznaczają jedynie pewien stopień rozumienia zjawisk. Nie wiem, dlaczego następuje takie oto zjawisko; myślę, że nie mogę wiedzieć; dlatego nie chcę wiedzieć i mówię: p r z y p a d e k. Widzę siłę wywołującą działanie niewspółmierne z ogólnoludzkimi właściwościami; nie rozumiem, dlaczego się to dzieje, i mówię: g e n i u s z.
Dla stada baranów ten baran, którego owczarz co wieczór zapędza do osobnej zagrody z dodatkową paszą i przez to baran staje się dwa razy grubszy, może się wydawać geniuszem. I ta okoliczność, że co wieczór ten właśnie baran idzie nie do ogólnej owczarni, lecz do wydzielonej zagrody z owsem, i że tego właśnie, tego samego barana, obrośniętego tłuszczem, zarzyna się na mięso, może się wydawać uderzającym połączeniem genialności z całym mnóstwem niezwykłych przypadków; Ale wystarczy, żeby barany przestały myśleć, że wszystko, co się im przydarza, dzieje się jedynie dla osiągnięcia ich baranich celów; wystarczy przypuścić, że wydarzenia ich dotyczące mogą również mieć cele niezrozumiałe dla nich, wówczas ujrzą jednolitość i konsekwencję w tym, co się dzieje z tuczonym baranem. Jeżeli nie będą wiedzieć, w jakim celu się go tuczy, przynajmniej będą wiedzieć, że wszystko, co się wydarzyło z baranem, wydarzyło się nieprzypadkowo, i już nie będzie potrzeby pojęć ani przypadku, ani geniusza.
Jedynie wyrzekając się poznania bliskiego, zrozumiałego celu i uznając, że cel ostateczny jest nam niedostępny, zobaczymy konsekwencję i celowość w życiu postaci historycznych; odsłoni się nam przyczyna tego niewspółmiernego z ogólnoludzkimi właściwościami działania, którego dokonują, i niepotrzebne nam będą słowa: p r z y p a d e k i g e n i u s z.
/.../
Lew Tołstoj "Wojna i pokój"
|
|
|
|