Krok Szósty Programu Dwunastu Kroków Wspólnoty Anonimowych Alkoholików brzmi: Staliśmy się całkowicie gotowi, aby Bóg uwolnił nas od wszystkich wad charakteru, a Krok Siódmy: Zwróciliśmy się do Niego w pokorze, aby usunął nasze braki.
Żeby można było mówić o jakimkolwiek uwolnieniu, trzeba najpierw te wady znać - to odbywa się w trakcie pracy nad Krokiem Czwartym. Kiedy jednak już te swoje wady znam, pojawia się problem gotowości, a nawet całkowitej gotowości. Problematyczna jest też, jak zawsze, pokora.
Ciche Kroki
Czemu Kroki Szósty i Siódmy Programu nazywam „Cichymi Krokami”?
- Ja już od dawna chcę się pozbyć swoich wad i poprosiłem Boga, żeby mi je zabrał, no ale jakoś nie zabiera - w głosie mojego rozmówcy słychać było smutek, ale też jakby pewien żal do Boga.
- A co zrobiłeś, żeby stać się gotowym do rozstania ze swoimi wadami? – delikatnie położyłem nacisk na słowo „zrobiłeś”. Patrząc na jego zmieszaną minę powtórzyłem - tak, co ZROBIŁEŚ?
Odpowiedzi nie było, a ja nie drążyłem tematu. Nie jest moim celem ani zadaniem naruszanie komukolwiek jego, jako tako poukładanego, świata bardzo wygodnych w sumie przekonań - w końcu jako aowiec nie muszę popierać ani zwalczać żadnych poglądów. Nawet swoich własnych.
1. W moim mieście, na wszystkich grupach AA, Krok odpowiadający numerowi miesiąca jest tematem mityngu zawsze - oczywiście mogą też być inne tematy, z literatury AA na przykład, ale ten jest obowiązkowy. Tak więc w styczniu jest to Krok 1, w czerwcu Krok 6, w lipcu 7 i tak dalej.
O ile do 31.05 można jeszcze liczyć na spore zaangażowanie uczestników mityngu i liczne wypowiedzi, to od 01.06, po obowiązkowych narzekaniach na sąsiadów, dzieci, nauczycieli, służbę zdrowia, polityków, żony, itp. – zapada często martwa cisza. W czerwcu i lipcu prowadzący mityng najczęściej musi podsuwać jakieś dodatkowe, awaryjne tematy. Bywa też, że mityng kończy się przed czasem.
Co ciekawe, sytuacja poprawia się w sierpniu czy wrześniu. Sam pamiętam, jak mając kilka miesięcy abstynencji wypowiadałem się podczas mityngów z pełnym przekonaniem i swadą o zadośćuczynieniu, którego dokonuję przez to, że przestałem krzywdzić (pić) lub poprzez swoje wypowiedzi na mityngach.
Do dziś wstydzę się tych swoich „rewelacji”, ale to inna sprawa. W każdym razie brak wypowiedzi na temat Kroków 6 i 7 jest widoczny, a czasem nawet krępujący.
2. Jestem chyba typowym Polakiem, bo jeśli w ogóle mam ciężko pracować, to najchętniej wielkimi zrywami i do tego zakończonymi jakimś spektakularnym efektem. Tak przecież było z Krokiem 1 - po zwolnieniu z pracy za picie zgłosiłem się do Poradni Odwykowej godząc się w ten sposób w najbardziej podstawowym sensie z bezsilnością wobec alkoholu.
Podobnie było z Krokami 4 i 5 – faktycznie trudna, kilkudniowa praca na programie „strzyżyńskim” uwieńczona odczytaniem historii mojego życia i… w tamtych czasach nie było jeszcze mody na, mniej czy bardziej spontaniczne, okrzyki, ale i tak zrobiłem wtedy całkiem niezły cyrk. To, że pewnych zachowań po mnie oczekiwano, zupełnie mnie nie usprawiedliwia.
A sporządzenie listy osób skrzywdzonych i zadośćuczynienie im (Kroki 8 i 9), co w wielu wypadkach naprawiało nasze relacje jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki? Super!
W porównaniu z nimi wszystkimi, Kroki 6 i 7 są ciężką, mało efektowną, nużącą, obliczoną na dziesiątki lat pracą, a drobne sukcesy w tych zmaganiach nie będą okraszone żadnymi fajerwerkami. Ot, ciche Kroki.
Historia moich Kroków 6 i 7 jest też historią mojej ignorancji, pychy, cwaniactwa, lenistwa, obłudy i strachu.
Początkowo wydawało mi się, że to najłatwiejsze Kroki w całym Programie. Uważałem, że każdy człowiek jest z natury rzeczy gotów do złożenia deklaracji, że chce się pozbyć swoich wad. Tym bardziej, że nie miało to (w moim ówczesnym rozumieniu) właściwie nic kosztować - wystarczyło przecież zwrócić się z prośbą do Boga. Prawdę mówiąc wyobrażałem to sobie chyba na podobieństwo kontaktu z kelnerem, na którego kiwam i wołam: „Panie Szefie, dobra, zgadzam się, zabieraj!”. Jak brudne naczynia, które ktoś ma po mnie sprzątnąć, ale dopiero wtedy, gdy już się wystarczająco napcham.
Rzecz jasna wierzyłem, że Bóg Wszechmogący może taki cud sprawić, ale jednocześnie byłem przekonany, że tego nie zrobi. Jednak nie miało to dla mnie większego znaczenia. Ważne byłoby to, żebym to ja miał te Kroki „zrobione”, zaliczone. Jeśli od tego momentu nadal miałbym jakieś wady, to przecież w domyśle byłaby to wina Boga, a nie moja. Ja przecież prosiłem, a że On nie zabrał, to niech się teraz ze mną i moimi wadami sam męczy, ja jestem w porządku.
Nieco później roiłem sobie, że jak kiedyś „zrobię” Kroki 4 i 5, to potem będę sobie spokojnie czekał, aż stanę się gotowy do realizacji Kroku 6. Zaplanowałem sobie realizację zasady „daj czas czasowi”, z premedytacją zapominając o tym kawałku, który mówi, że „do czasu”.
I tak latami miałem rozmaite wizje dotyczące „Cichych Kroków”, ale wszystkie one można by w najlepszym przypadku określić jako miazmaty niewiedzy i pomieszania pojęć.
Wreszcie nadszedł odpowiedni moment, dorosłem do Kroków 4 i 5 i zrealizowałem je według programu „strzyżyńskiego”. Były uściski, poklepywanie po plecach, gratulacje i inne takie. Pławiłem się w glorii i chwale przez ponad rok, znów zapominając o jednej z naszych prawd: „alkoholik, który się nie wspina po ruchomych schodach, w rzeczywistości się cofa”.
Nie robiąc nic, po kilkunastu miesiącach obudziłem się „z ręką w nocniku” i stwierdziłem, że na trzeźwo (czy aby na pewno?) wróciłem do niektórych starych zachowań i spuściłem ze smyczy kilka swoich wad, z czego jedną wręcz na granicy obsesji (pomieszanie chęci posiadania z urazą i pragnieniem zemsty). Niewiele brakowało, a zaprowadziłoby mnie to do kryminału.
Wówczas stało się coś niesamowitego. Nagle, bez żadnego dalszego kombinowania, okazało się, że jestem gotów do podjęcia pracy nad 6 Krokiem, a w konsekwencji także nad 7. I jakoś tak „przypadkiem” pod ręką była rozpoczynająca się właśnie „strzyżyna”.
Ja bardzo nie lubię tego kawałka swojego życiorysu. Nie lubię siebie z tych kilkunastu miesięcy. Nie lubię o tym rozmawiać, nie lubię o tym pisać. Jednak czasem robię to. Traktuję te opowieści częściowo jako spłatę długu, częściowo zaś jako przestrogę dla siebie i innych.
Faktem jest, że wydarzenia te znakomicie poprawiły moją zdolność rozumienia Kroków 6 i 7 oraz moje kontakty z Bogiem. Faktem jest też, że po tej „strzyżynie” wadę, czy obsesję, o której wyżej wspomniałem, Bóg odebrał mi całkowicie. Podobnie jak, kilka lat wcześniej, uwolnił mnie od obsesji picia.
Powoli zaczynałem rozumieć, że „ciężar”, czyli po prostu istota Kroków 6 i 7 leży w zupełnie innych obszarach niż mi się to wcześniej wydawało. Nie walczyłem już ze słowami „całkowicie” i „wszystkich” domyślając się, że najważniejsze jest dla mnie osiągnięcie stanu gotowości, a nie targowanie się o ilość.
W Kroku 7 z kolei nie miały znaczenia moje mniej czy bardziej przekonywujące prośby, ale pokora.
Dwa razy w życiu osiągnąłem stan gotowości do rozstania. Za pierwszym razem w końcowej fazie mojego destrukcyjnego picia. Za drugim, to była ta chytro-urazowo-mściwa obsesja kilka lat później. Jednak oba te sposoby wydawały mi się zbyt kosztowne jako metoda osiągania niezbędnego stanu gotowości.
W książce „Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji”, na stronie 64 znaleźć można zdanie: „To właśnie ten Krok oddziela ludzi dojrzałych od dzieci”. Czy ja muszę wiecznie być dzieckiem, które potrzebuje stale wsadzać rękę do jakiegoś ognia, by się przekonać, że ten parzy?
W tym momencie bardzo mi się przydało dobre przygotowanie z Kroku Czwartego. A dokładnie dwa elementy, bez których uważałbym swoją pracę nad Krokiem Szóstym za nierealną czy wręcz bezsensowną:
a) Ja wady nie tyle mam, co ich używam. Ze swoich wad korzystam jak z narzędzi, a robię to po prostu dlatego, że przynosi mi to określone korzyści lub sprawia przyjemność. Użycie każdej wady, zawsze, wiąże się z korzyścią, przyjemnością lub jednym i drugim. Na przykład złodziejstwo pozwala mieć rozmaite dobra za darmo, kłamstwo pozwala uniknąć odpowiedzialności lub skłonić jakąś panią do… do różnych rzeczy, itd.
b) Nie jest prawdą (a szkoda!), że przed uzależnieniem to ja w zasadzie byłem człowiekiem idealnym, w czasie picia, hmmm… chorym, a po ostatnim kieliszku znów stałem się biały jak śnieg. Nie. Używałem swoich wad, może nie zawsze takich samych, może z różnym natężeniem, ale przez całe życie.
Gdzieś tam po drodze wpadł do mojego ogródka kamyczek w postaci wiary (raz silniejszej, raz słabszej), że Bóg nie nałoży na mnie ciężaru większego niż mogę udźwignąć. Z tym, że to On wie lepiej niż ja, jaka jest moja prawdziwa wytrzymałość.
Niedługo potem dostałem anonimowy SMS. Może niezbyt mądry, może w założeniu zabawny, dla mnie jednak miał nieocenioną wartość: „Tu Niebo. Mówi Pan Bóg. Informuję, że wszystkie twoje prośby do mnie docierają, ale zrozum wreszcie, że odpowiedź na niektóre brzmi – NIE”.
I to było właściwie wszystko, czego potrzebowałem.
Idąc przez życie mam zawsze ze sobą swoje wady, jak skrzyneczkę z narzędziami. Zawsze mogę któreś z nich wyjąć i użyć. Przyniesie mi to określone korzyści, ale pociągnie też za sobą znane mi zazwyczaj koszty czy konsekwencje.
Swoją gotowość do rozstania z taką czy inną wadą buduję każdego dnia, a przynajmniej mam do tego okazję, po prostu nie decydując się na użycie narzędzia. Choć czasem, wydawałoby się, że wbrew własnej woli, ani się spostrzegę, a mam je już w ręce. Nadal jednak mogę je odłożyć niewykorzystane.
W dwóch przypadkach w życiu, kiedy byłem całkowicie bezsilny i nie miałem żadnej szansy na podniesienie się samemu (za duży ciężar), On interweniował i problem przestał istnieć.
Oczywiście Bóg mógłby „zniknąć” inne moje wady charakteru też, czasem nawet o to Go proszę - na przykład taki perfekcjonizm - po co mam męczyć nim siebie i otoczenie? Kiedy jednak się to nie dzieje, rozumiem bez biadolenia, że w tym przypadku najwyraźniej odpowiedź brzmi - NIE. Pewnie jest ku temu jakiś powód, ale ja nie muszę go znać czy rozumieć.
Czasem z rozbawieniem stwierdzam, że Bóg wyraźnie dba o mnie: dając mi szansę na rezygnację z używania jakiejś wady, pozwala mi tym samym zapracować na moje miejsce w Niebie. :-)
A pokora? W tym wszystkim pomaga mi odróżnić te rzeczy, które mam zostawić Bogu, od tych, z którymi zdecydowanie i bez użalania się nad sobą, powinienem poradzić sobie sam. Bo w Siódmym Kroku prosić mam z pokorą, a nie z fanaberiami, zachciankami, roszczeniami, fantazjami i dziecinnym tupaniem nóżkami.
Krok Siódmy to nie jest koncert życzeń. I realizować mam go podobnie do Kroku Szóstego… cicho. Jak dorośli ludzie, a nie jak popisujące się dziecko.
Meszuge
alko.opole.pl
|