Kampanie są wzniosłe, szlachetne i nieskuteczne. Wszyscy kiwamy głowami - no tak, ludzie jeżdżą jak szaleni. Nikomu nie przyjdzie do głowy, że to on może być wariatem drogowym albo kierowcą pod wpływem Artur Włodarski: Dlaczego nie skutkują żadne pomysły mające odwieść Polaków od siadania za kółkiem po pijanemu?
Andrzej Markowski, psycholog ruchu drogowego: Bo uważamy, że wszystkie te apele nie dotyczą nas, lecz kogoś innego. Głupszego, słabszego, mniej sprytnego. Czy zna pan choć jedną osobę, która zmieniła swój sposób jazdy pod wpływem akcji PZU "Stop wariatom drogowym"? Notabene nagrodzonej na Ogólnopolskim Konkursie Reklamy? Założę się, że nie. Albo kogoś, kto przejąłby się apelem: nie siadaj za kierownicą po alkoholu? Przecież ja nie siadam po alkoholu. A to piwo po obiadku? Poprawione drugim? Wielki mi alkohol!
Wszyscy kiwamy głowami - no tak, ludzie jeżdżą jak szaleni. Nikomu nie przyjdzie do głowy, że to on może być wariatem drogowym albo kierowcą pod wpływem. Nie przyjmujemy tego do wiadomości. Dlatego uważam, że większość tych akcji jest psu na budę, a ogromne pieniądze przeznaczane na ten cel są często po prostu marnowane. Jedyne, co faktycznie poprawiają, to samopoczucie organizatorów.
Czy to znaczy, że np. Krzysztof Hołowczyc na próżno w telewizji odwracał kieliszek całymi miesiącami?
- Tak. Ludzie to odbierają jako pusty gest. Ot, taki gest Hołowczyca. Zwłaszcza kiedy widzą, że inne osoby publiczne jednak po alkoholu jeżdżą. Z lewa i z prawa - od Bronisława Cieślaka począwszy, na Mirosławie Orzechowskim skończywszy. Na zdrowy rozum politycy powinni pilnować się w dwójnasób. Najwyraźniej jednak tkwi w nich podświadome przekonanie, że stoją ponad prawem. Że zaszli tak wysoko, iż nie muszą literalnie go przestrzegać.
W latach 70. i 80. niejako potwierdzeniem pozycji lokalnych notabli był "przywilej" jazdy po alkoholu. Po suto zakrapianej imprezie naczelnik, komendant czy sekretarz partii często bez żenady siadali za kółkiem i wracali do domu, wiedząc, że mogą to zrobić całkiem bezkarnie.
- Tak, bo wszyscy go znają, wszyscy się z nim liczą, więc po co zadzierać. Mam wrażenie, że niewiele się w tym względzie zmieniło. Owszem, może już nie tak ostentacyjnie, ale takie zachowania wciąż są powielane. I dotyczy to nie tylko polityków. Czy słyszał pan, by jakiś policjant dostał punkty karne np. za zbyt szybką jazdę? Owszem, są karani za jazdę po pijanemu zakończoną kolizją, bo wtedy sprawa trafia do sądu i jest o niej głośno. Ale raczej nie przesadzę, mówiąc, że drobne wykroczenia uchodzą stróżom prawa na sucho.
Pamiętam niefortunną wypowiedź posła Dziewulskiego sprzed ponad dziesięciu lat, który na łamach "Auto-sukcesu" przyznał, że trasę Warszawa - Katowice pokonuje motocyklem bodaj w półtorej godziny. W domyśle - żaden policjant nic mi nie zrobi. Wystarczy, że zdejmę kask...
- Niedługo potem w telewizji była dyskusja między nim a innym znanym miłośnikiem motocykli, mecenasem Edwardem Wende, który powtarzał, że norma obowiązuje wszystkich niezależnie od ich fascynacji mocą i przyspieszeniem.
Niepojęte jest to, jak łatwo wyłącza się nam autocenzura. To według mnie główna przyczyna metamorfozy kierowcy rozsądnego w kierowcę nietrzeźwego. Przykład: jestem na imieninach. Solenizant nalega. Ja ulegam, bo nie chcę mu robić afrontu, choć obaj wiemy, że przyjechałem samochodem. Więc piję jednego. Napięcie opada, uśmiech rozkwita. A skoro po jednym poczułem się lepiej, to i drugi nie powinien mi zaszkodzić. Potem jest trzeci i myśl, że do domu mam tylko 15 km i - a co tam - jakoś się prześlizgnę. Potem rozchodniak, miętus na drogę i jazda opłotkami.
- Znamienne, że wiele osób, które straciły prawo jazdy i z tej okazji trafiają do mnie na badania psychologiczne, to drobni biznesmeni, przedsiębiorcy i rzemieślnicy. Kończą robotę, opijają wraz ze zleceniodawcą. Kiedyś poszliby na piechotę albo przespali się w sianie, dziś wsiadają do samochodu i jadą. Zmieniła się oprawa, ale obyczaj został.
Ale skąd się bierze ten upór solenizantów i jubilatów, którzy częstują swoich zmotoryzowanych gości?
- Społeczny uzus. Przekonanie, że jak nie wypije, to będzie odstawał. Psuł zabawę. Najczęstsze powiedzonko? "Oj, przecież jeden nie zaszkodzi".
A ta irracjonalna wyrozumiałość żony dla męża, który pije, choć będzie wiózł i ją, i dzieci?
- To częsta sytuacja w związkach, gdzie on jest apodyktyczny, a ona uległa. Siedzi, patrzy i nawet nie piśnie, by wrócić taksówką, przespać się u gospodarza lub w hotelu. Wie, że ryzykuje karczemną awanturę. Bo on po alkoholu robi się agresywny. I zamiast odmówić mężowi i nie jechać, woli wsiąść i w myślach odmówić zdrowaśkę.
Załóżmy, że miałby pan środki i swobodę decydowania o kształcie takiej antyalkoholowej kampanii...
- Ja nigdy nie prowadziłbym kampanii, bo jeśli ona jest do wszystkich, to tak naprawdę jest do nikogo. A ona musi trafiać do ciebie, do ciebie i do ciebie. Młodego, starego, niedoświadczonego. Ale nie do was wszystkich jako kierowców, bo ją zbagatelizujecie. Więc nie podjąłbym się...
A ja bym zaryzykował. Jako młody ojciec zareagowałbym na reklamę społeczną w postaci krótkiego filmu emitowanego przed dobranocką: rodzinna impreza, butelki na stole, gospodarz napełnia kieliszki. Pięcioletni brzdąc podchodzi do jednego z siedzących i mówi: "Tato, nie pij, przecież będziesz wiózł nas do domu. Wtedy tata zawsze może powiedzieć: "Widzisz, Jurek, nie da rady, dzieciak mnie pilnuje". Ma wymówkę. Z kolei dzieci gotowe są trzymać się jasno wytyczonych reguł i cenzurować rodziców, gdy tylko ktoś da im przykład.
- No... owszem, może zadziałać. A to jest przecież najważniejsze. Wzniosłych i szlachetnych kampanii mieliśmy już nadto, czas na pierwszą choć trochę skuteczną.
Źródło: Gazeta Wyborcza
|
|
|
|